Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/296

Ta strona została uwierzytelniona.

że ją ktoś woła, znikła. Mijając Romka rzekła z gniewem.
— Słyszałeś co ten tam bredzi?...
— Ja ci zawsze mówię, że on ma bzika, ale ty nie wierzysz. Przecie narzeczony, jakże! powinnaś go bronić.
— Zabaczymy! — woła Krysia, i jak z procy wybiega z pokoju.
— A nie zaśpij czasem — słyszy ostrzeżenie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Las, śnieg, powietrze świeże, głosy naganki i palba ze strzelb, cały ten szumny i wojowniczy animusz myśliwski upaja Krysię. Przeprosiła już ojca za swój wybryk, gdyż srodze się zdziwił i zgorszył ujrzawszy ją wychyloną z pod ogromnej wilczury, która okrywała nogi dziadka Justyna. Krysia w ten sposób odbyła podróż z domu do kniei.
Nietyle jednak pan Bartniewski był zgorszony, ile pan Artur, przyjechawszy o dziesiątej do lasu i dowiedziawszy się o wyprawie Krysi. Patrzał na nią wielce pompatycznie, ale Krysia nic sobie z niego nie robiła. Początkowo stanęła na stanowisku, przy dziadku, lecz po śniadaniu bez ceremonji wybrała za towarzysza Krasockiego. Rozmowa pomiędzy młodymi ułożyła się łatwo.
— Nie żałujesz Krychna żeś tak obraziła