na siebie swego starego?... — spytał Romek badawczo.
— Po jakiemu go znowu nazywasz?
— A co przykro ci, że mówię stary? przecie nie młody.
— Tak, ale i nie mój.
— Jakto?... narzeczony!
— Rom, nie drażnij mnie. Taki on mój narzeczony jak i ty.
— Ba! ba!
— Cóż to znaczy?...
— Nic. Ale wiesz, ty go nie kochasz.
— Toś nowinę powiedział! On mi brzydnie co raz więcej, i tak mi źle, tak źle.
— Czego znowu? Masz się martwić jakimś tam bogaczem miejskim? Wstydź się!
— Wiesz przecie, że rodzice i cała rodzina tego pragnie.
— Ale ty nie, to grunt. Jabym, będąc na twojem miejscu, zrobił tak...
Zaciął się trochę.
— Jakbyś zrobił? powiedz?... powiedz koniecznie?
W głosie Krysi brzmi tyle prośby i tak jej głos zadrżał, że Romek nabiera otuchy.
— Dałbym kosza temu ubrylantowanemu panu i kwita! Nie kochasz go, nawet nie lubisz
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/297
Ta strona została uwierzytelniona.