Stary pan Marcin Dębski o świcie już wyskoczył z łóżka i krzyknął:
— W pole!
Dzień wigilijny i ponowa.
Pan Marcin za nic w świecie nie sprzeniewierzyłby się tradycji. Uważałby to sobie za złą wróżbę na cały rok.
Staruszek przyodział ciepłą lisiurę, wojłokowe buty, włożył szeroki rzemienny pas z nabojami, na siwą głowę wcisnął głęboko futrzany kołpak, dwururkę zawiesił na plecach, i jął przeklinać, bo to również należało do rynsztunku. Ale przekleństwa pana Marcina brzmiały zawsze jednakowo: najpospolitsze — psiakrew, wcierności, sto tysięcy djabłów, bataljonów, rot, halabardów i tak dalej. Na odgłos tych wyrazów wypowiadanych z przyciskiem, budził się najpierw stary wyżeł Nero i czemprędzej zeskakiwał z maty, gwałtownie przeciągał mięśnie i biegał dokoła swego pana z radosnem skomleniem. Pan Marcin zaraz objaśniał psa.
— Wiesz cymbale jeden, że to dziś wigilja do Bożego Narodzenia?... jazda w pole! na trop!