Staruszkowie padli sobie w ramiona i oboje zapłakali. Widząc to Wojtuś wypadł czemprędzej za drzwi, wbiegł z impetem do czeladnej, rwąc sobie włosy z głowy, jął buczyć i wyrzekać przeraźliwie. Służba otoczyła go kołem, dopytając co się stało.
— Musi pasem dostał od pana — zaopinjował stary kucharz.
— Ni... ni! — zaprzeczył chłopak.
— Odprawili cię?...
— Ni!...
— To czego buczysz?...
— Bo i pan... wielmożny bucom.
Służba struchlała. Co zaszło takiego, żeby aż pan płakał. Nagle powstało zamieszanie jeszcze większe. Do czeladnej wpadł sam jegomość, za nim biegła jejmość i panienka Hania, sierota, wychowanka Dębskich. Służba cofnęła się w przestrachu. Pan Marcin wsparty w boki, spojrzał groźnie po otoczeniu i zawołał tubalnie.
— Pan Andrzej przyjeżdża!
Jakto przyjeżdża? to znaczy, że żyje, że nie umarł, że nic się złego nie stało i że nie było czego płakać? Pierwszy Wojtuś szeroko otworzył oczy i usta i zgłupiał zupełnie. Wszyscy patrzyli na pana Marcina ze zdumieniem i nie pewnością. On zrobił minę jeszcze groźniejszą, nasrożył brwi i wąsy i powtórzył dobitnie.
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/308
Ta strona została uwierzytelniona.