— Pan Andrzej przyjeżdża, rozumicie wy to?... mój wnuk jedyny przyjeżdża na ojcowizną com dla niego zachował. Wiwat! i... niech te dzieciątko Boże co się dziś rodzi, będzie błogosławione.
— Mówiąc to zaszlochał stary, oparł głowę wzruszoną na ramieniu kucharza. Pan i sługa uściskali się jak bracia. Pan Marcin prędko ochłonął; krzyknął z całej piersi.
— Do koni, żywo! kulbaczyć, ładować wjuki! Hej służba!
— Ale panna Hania pociągnęła starego za bekieszę.
— Jegomościuniu najdroższy, proszę się opamiętać, — mówiła ze śmiechem.
— Co mię tu waćpanna będzie monitowała! Jędruś przyjeżdża, słyszała waćpanna?...
— Wiem, trzeba wysłać konie na kolej w saniach, ale nie kulbaczyć; toć nie wojna ani nie podjazd.
Pan Marcin otrzeźwiał.
— Prawda! jak mi Bóg miły! Mądra z ciebie dziewka! Prawda, że to teraz kolejami jeżdżą, trzeba wysłać konie w saniach, prawda! prawda!
— Dyspozycja została wydaną i w pół godziny potem, cztery rosłe mierzyny, zaprzężone w lejc, do obszernych staroświeckich sań, wysłanych dywanami, powożone przez tęgiego
Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/309
Ta strona została uwierzytelniona.