Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/311

Ta strona została uwierzytelniona.

tonny brzęk janczarów, prychanie koni i cichy szelest płóz po śniegu drażni go niebywale. Zamyka oczy i wyobraźnią leci w grono kolegów. Widzi jak Adam gorączkuje się wykładając im teorję socjalizmu, słyszy zapalne okrzyki na cześć Marksa, patrzy z uśmiechem jak walczą dwa obozy kolegów traktujących o filozofji i różnych o niej poglądach. Artur jak zwykle cytuje klasyków, analizuje myśli Seneki, zastanawia się nad autentycznością Homera w jego dziełach. Stefan tłómaczy Byrona, zachwycony genjuszem jego. Leon nad retortami pracuje, marząc o wynalezieniu takiego stosu elektrycznego, takiej lampy, któraby zastąpiła ludziom słońce i na widok której Edison zbladłby śmiertelnie. Co chwila odrywa jasną głowę od maszyn chemicznych, i woła z entuzjazmem.
— Mówię wam, to będzie wynalazek! ludzkość niezależna od światła słonecznego! Kpić sobie będziemy z tej starej bani wiekowej, my oświetlimy świat. Eureka koledzy!
Wyobraźnia Andrzeja wędruje znowu gdzieindziej. Jest teraz w birhalu, w bardzo wesołem towarzystwie. Orkiestra złożona z dziewcząt; ruda, pulchna Lischen gra na skrypcach i szczerzy białe zęby giermańskie do polskiej młodzieży. Brzęk szkła, zapach piwa, przekąsek i spoconych ciał. Muzyka gra skoczne