Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/312

Ta strona została uwierzytelniona.

walce, „prosit! prosit!“ wołają studenci trącając się kuflami.
— „Prosit!“ — wrzasnął Andrzej, któremu się nagle wydało, że kolega wyciąga do niego kufel.
Parobek zatrzymał konie.
— Co wielmożny pan mówi?
— Aha! jedź! jedź!
Sanki pomknęły naprzód.
Andrzej rozgląda się po okolicy i pesymizm ogarnia go co raz silniejszy.
Cóż to za biedny, nędzny kraj, jakie ubóstwo, jaka ciasnota! Po licha ja tu przyjechałem? — medytuje Dębski. Przebędę dzień i znowu w świat, do ludzi, do kultury! Ale trzeba odbyć tę pańszczyznę, dać trochę serca starym dziadom, którzy tak go kochają.
Pełen smętnych myśli, Andrzej podjechał pod ganek modrzewiowego dworu. Twarz miał skwaszoną, apatyczność w ruchach. Na schodach witała go służba; zaciekawione spojrzenia, serdeczne, przyjacielskie spoczęły na eleganckiej figurze młodego birbanta z Heidelbergu. Oczy starych sług Dębskich zalane łzami uczuć, patrzą w panicza z chciwością. Ale wnet rozszerzyły się ze zdumienia i zawodu.
— Czy to jest panicz, Jędruś Dębski? ten ukochany panicz, który przed pięciu laty wy-