Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/106

Ta strona została uwierzytelniona.

pojmował, co mówili do niego ekonomowie lub zarządzający, który sprawdzał pomocników. Wolał już ślęczenie przy biurku, w kancelarji administracyjnej, sumując niezliczoną ilość cyfr, lub pisząc raporty. Wtedy nie widział przestrzeni, nie wciągał w chciwe nozdrza zapachu rozprażonej ziemi; mniej tęsknił. Zanurzał się w liczbach i nabierał humoru. Powierzone sobie księgi, rachunki prowadził tak sumiennie, że zarządzający obiecywał mu wyrobić posadę sekretarza. Bodzio uśmiechał się ironicznie, trochę boleśnie.
Zato na polu zawsze irytował zwierzchnika, im ostrzejsze otrzymywał wymówki, tem bardziej stawał się niepoprawnym.
Stał raz na rozległem polu z kartoflami, pilnując fornali oborujących zagony. Nudził się i ziewał.
W przejrzystem powietrzu cudnego poranka oddalone pola, jary obrosłe rozkwitłą tarniną, ciemne lasy — nabierały plastyki niesłychanej. Zdawało się, że horyzont, rozjaśniony do najdalszych krańców, skupia się i kładzie jak na dłoni najdrobniejsze szczegóły. Siny pasek źródła płynącego pod tarninami był tak wypukły, że Bohdan widział na nim zdaleka nawet drobne falki. Pojedyńcze kiście kwiatów białych chwiały się lekkim oddechem, gromada pszczół obsiadła krzewy, rywalizując z motylami, które wyglądały jak rozwiane piórka ptaka rajskiego.
Bohdan szedł wolno środkiem pola, brózdami przemykał się do nęcących go tarnin. Głowę podniósł w górę i wisiał cały wśród błękitu, chwytał wzrokiem pajęczynki obłoczków; rozmarzone źrenice jego ścigały lot ptaków, tnących z impetem lub łagodnie ogrom powietrzny. Gdy skowronek wbijał się w błękit pyłkiem coraz drobniejszym, Bohdan szeptał z głębi swej duszy utęsknionej:
— Genjuszu swobody, potężny znawco lotu, ptaszyno, unieś mnie tam, unieś...
I coś go brało za gardło — rzewnie, ale dusząco, aż uczuł ból w oczodołach od napływających łez.
A w przestworzu było tyle pędu życiowego, taki szalony żyzny wicher miłości żądz namiętnych gnał wskroś pól rozkwitłych, wskroś szafirowych baldachimów leśnych, i wirował rozkosznie, i targał sokami ziemi, i upijał odurzającym swym nektarem wszystko co żyło.
Bohdan w kilku susach dopadł do gaju strojnych tarnin i rzucił się w nie, jak młody zając w sałatę. Kolczaste gałęzie darły mu ubranie, kaleczały ręce, do twarzy sięgały, ale Bodzio