Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/116

Ta strona została uwierzytelniona.

pomarańczowego. Waldemar zapalił cygaro, Lucia rozcierała farby na palecie. Na sukni miała obszerny fartuch malarski z czarnej satyny, warkocze spuszczone na plecy.
Waldemar patrzał na jej profil owalny, obrzucał ją całą miękkim wzrokiem.
— Czemu ty, Luciu, ubierasz się zawsze tak żałobnie? — spytał.
Milczała chwilę.
— Taki już mam gust. Zresztą...
— Dokończ.
— Zresztą to mimowolne. Wewnętrzny stan duszy odbija się na formie zewnętrznej.
— Wiec zawsze tak ci smutno?
Spojrzała na niego ze zdziwieniem i z wymówką.
— Zawsze.
— I... dlaczego?...
— Żartujesz ze mnie, Waldy?! — odrzekła sucho.
On rzucił cygaro.
— Nie żartuję, lecz uważam, że Słodkowce są dla ciebie zabójcze. Powinnaś wyjechać.
— Spojrzała na niego wystraszonym wzrokiem.
— Dokad?
— Aby ze Słodkowic! Ja zaopiekuję się dziadkiem, ty zaś pojedziesz z babką Podhorecką do Paryża. Lubisz ją, prawda? Ona bardzo tego pragnie. Wyjeżdża na całą zimę.
— Ja nie pojadę stanowczo, rzekła Lucia.
— Nawet gdyby cię o to prosił dziadzio?...
— Nawet wtedy. Dziadzio mnie przed rokiem z mamą wysyłał zagranicę, jednak nie pojechałam.
— A gdybym... ja cię o to prosił?...
Lucia przybladła. Zaczęła prędko mrugać powiekami, ale łzy nie dały się zatamować. Zaszkliły na rzęsach bujnemi kroplami.
Waldemar pochylił się do niej, delikatnie otoczył ją ramieniem i trochę przygarnął do siebie. Lucia omdlewała.
— Czy wtedy pojechałabyś?... — spytał szeptem.
— Chcesz się mnie pozbyć?... — jęknęła, i łzy spadły na farby.
— Ale... pojechałabyś?...
— Tak...