Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/122

Ta strona została uwierzytelniona.


— Ano tak! To pewno ordynat? — potwierdził Holewicz.
Bodzio pędem puścił się przez zagony. Krzyknął radośnie, ujrzawszy wychyloną z landa postać Waldemara.
Powitali się z pewnem rozczuleniem.
— Siadaj i pojedziemy — rzekł ordynat.
— Do Rusłocka? Ponieccy wyjechali.
— Wiem. Przyjechałem do ciebie, nie do nich.
Bohdan serdecznie uścisnął mu rękę.
— Dziękuję ci, wuju. Nawet nie myślałem, że dla mnie... zechcesz tyle mil...
— Jechałem rozstawnemi końmi. Ale cóż ci to, Bodziu? czemuś taki przejęty?
Bohdan smutno spojrzał mu w oczy.
— Bo myślałem, że już wszyscy... zapomnieli o mnie.
W głosie jego zadrgał bezmierny żal.
Waldemar się wzruszył.
— Słuchaj, chłopcze, listy piszesz swobodne, jednak nie wydajesz mi się zadowolonym. Źle ci jest? Mów.
Bohdan ściął wargi. Walczył z sobą, i Waldemar to widział. Ale młodzieniec odparł spokojnie, nawet z uśmiechem:
— Ha! wuju: pracuję, to trudno. Minęły dla mnie czasy różane.
— Więc wytrwasz; prawda?...
— Tak, do roku. W Rusłocku dłużej nie zostanę.
— Ale wiesz?... Była u mnie twoja matka.
— Pewno z pretensjami?! I do mnie pisała, oburzona za to, że pracuję, chce abym wrócił do Czerczyna i był administratorem Wiktora.
Bohdan z fantazją poprawił czapkę.
— To się nie da zrobić — zawołał rezolutnie.
— Wiktora nie ma w Czerczynie.
— A gdzież jest?...
— W świecie, jak ty dawniej! — rzekł ordynat, badając wrażenie.
— Jakto?... traci!...
— Nawet bardzo. Hula, awanturuje się, gra...
Bohdan zbladł, w oczach mignęła mu rozpacz, coś w nich błysnęło wilgotnego.
— Biedna, biedna mama! Dwóch nas ma, i obaj... łotry! — szepnął drzącemi ustami.