Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/167

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie żebrać miłości, ale brać ją stanowczo jako swoją własność.
Iść do celu bez wahań, bez skrupułów, lecz krokiem śmiałym, druzgocącym wszystko po drodze.
Michorowski szedł z taką właśnie zuchwałością życiową, wszystko rzucił na szalę jednym zamachem i... wygrał.
Lucia odczuła przewagę Bohdana, łamiącą bezwzględnie jej niepewność.
Brochwicz rozmyślał, czasem ze spokojem dziwnym, czasem — do głębi wzburzony.
Powtarzał sobie, że świat i życie ludzkie to blaga, obłuda i wielka fatamorgana. Optymizm, zwykły towarzysz młodości, gdy zanika, zostawia po sobie w istocie człowieka martwotę i niechęć zupełną. Wszystko jest fałszem, to podstawa świata.
Świat jest jak teatr; odgrywają się w nim tragedje, dramaty, najczęściej i komedje, zmieniają się aktorzy, dekoracje, lecz treść główna i scena pozostają te same. Treść oparta na wiecznem, subtelnem lub ordynarnem oszukiwaniu siebie.
— Mówią: kochać — to żyć! Paradoks.
— Kochać — to morfina; bez niej zamiera się, a nią się zatruwa.
Kochać z wzajemnością, to szczęście wielkie, to odurzenie narkotyczne.
Kochać bez wzajemności, to trąd, śmierć, to gorsze od śmierci.
Ale kochać i bez wzajemności i bez jednego atomu nadziei to powolna okrutna agonja.
Zazdrość szarpała Brochwiczem. Zabiorą mu Lucię... I kto ją zabierze? Gdybyż umarła. Gdybyż nikt nie miał prawa do niej!
Egoizm i mściwość podniecały się w duszy Jerzego. Ale zastanowienie przemawiało ciszej wprawdzie, lecz samowolniej.
Brochwicz zmagał się z sobą.
Wieczorem oznajmiono mu nadejście dwóch panów. Nazwiska ich objaśniły Jerzego.
Sekundanci Bohdana pomyślał.
Odetchnął swobodnie, lecz zanim wyszedł do salonu, gdzie go oczekiwano, przebył z sobą krótką, ale straszną walkę. To, co miał uczynić, pruło mu żyły. Zatamował krzyk protestu, wyrywający się z wyżyn ambicji, i wyszedł do sekundantów zimny, poważny. Był zwycięzcą... lecz samego siebie.
Przyjaciele Bohdana zrozumieli inaczej. Postawa Brochwicza wydała się im groźną.