Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/168

Ta strona została uwierzytelniona.

Podyktuje ostre warunki — pomyśleli jednocześnie.
Po zmianie ukłonów, starszy z panów wyjawił cel ich wizyty. Hrabia słuchał bez wrażenia i milczał.
Sekundanci spoglądali na siebie porozumiewawczo, nie pojmując zachowania się wyzwanego.
Nagle Brochwicz rzekł głosem stanowczym, ale zupełnie odmiennym niż zwykle.
— Ja z panem Michorowskim pojedynkować się nie będę.
Sekundanci się zdziwili.
— Jakto?! Hrabia odmawia pojedynku, będąc wyzwanym? — spytał jeden ze świadków Bohdana.
— Tak odmawiam zadośćuczynienia z bronią w ręku.
— Hrabio! Jaki pan ma powód?!...
Brochwicz spojrzał im śmiało w oczy, wzrokiem jasnym, prawym.
— Panowie! — przemówił dobitnie. — Obraziłem pana Michorowskiego bardzo poważnie i z rozmysłem. On był wyrozumiałym, ja zaś niesprawiedliwym. Cisnąłem mu obelgę niesłusznie, prawda jest po jego stronie.
Świadkowie mieli miny niesłychanie zdumione.
Jerzy, głosem złamanym ciągnął dalej.
— Proszę panów zawiadomić pana Michorowskiego, że gotów jestem przeprosić go, gdyż uznaję się winnym. Jeśli wówczas zechce on pojedynku, będę do usług. Żegnam panów.
Hrabia cofnął się do gabinetu.
Miał wrażenie, że zdmuchnął ostatni płomyk w świątyni, w której królowała Lucia, owiana dymem tajemniczym ułudy.
Buchały mu w mózgu wulkany, ziejące ogniem i lawą rozpaloną. Coraz więcej ich przybywało i coraz wścieklejszych. Jerzy pragnął śmierci, lecz nie z ręki Bohdana, nie w pojedynku o Lucię. Tęsknił za czemś, co mu dać może zapomnienie.
W parę godzin potem, kiedy Brochwicz draźnił się już brakiem wiadomości od Michorowskiego i miał do niego jechać, nagle Bohdan sam zjawił się przed zdumionym hrabią.
Jerzy, niezmiernie ujęty, ręce wyciągnął do Bodzia szczerze i serdecznie.
— Więc mi pan wybacza? — spytał.
— Tak, chcę abyśmy się rozstali w zgodzie bez przykrych wspomnień. Zatuszujemy je. Chciałem pana zabić, teraz pragnę zgody.