Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/42

Ta strona została uwierzytelniona.

Zdyszany głos za drzwiami wyrzucił krótko:
— Chłopi rąbią las!
Ordynat zerwał się, jak ugodzony.
— Który! gdzie!?
— Uroczysko czarnych dębów!
— Konia podawać! prędko! Strażacy na koń! Cała służba!
Kamerdyner biegł spełnić rozkaz.
Ordynat ubierał się gorączkowo.
On kochał te dęby, przeniósłby je do Głębowicz, gdyby mógł.
Jego dęby tną! Dęby giną... Chryste!!!
Nie upłynęło kilkanaście minut, kiedy ordynat, na nic niepamiętny, w ubraniu do konnej jazdy i w lekkiej burce gnał do boru na czele zastępu strażaków, kilku strzelców i służby. Tuż za nim, leżąc na koniu, cwałował wierny Jur i klął w duszy, zły, że nie miał pod ręką swoich chłopców, strzelców zwierzynieckich, dla obrony pana i jego boru.
Wiatr gwizdał w uszach, ćwiczył ordynata, ostrem zgrzebłem wbijał mu się w piersi. Rwali w pomroce, lecąc jak orły drapieżne niesione zemstą. Dziesięciu strażaków z pochodniami naprzód, krwawą szarfą znaczyli przybycie pomocy nieszczęsnej puszczy.
Wpadli w bór jak szalony, rozżarty płomień i wzniecili popłoch. Pochodnie rozlały się na wszystkie strony. Każda goniła kilku chłopów. Wrzaski uciekających ogłuszały. Chłopstwo zmykało bez tchu, gonione tętentem koni, blaskiem smolnych zarzewi. Biało-Czerkascy nie bili, mieli wyraźny rozkaz jedynie rozpędzić tłum. Ale przeklinali „mużyków“, jak kto umiał, bo to rozsiewało strach. Chłopi ogromni, zarośnięci kudłami, rzucali topory, i oślepli z trwogi, rozbiegali się jak szakale, skacząc i przewracając się przez powalone dęby. Gdy pomiędzy dwoma pochodniami ujrzeli pędzącego ordynata, krzyk wzmógł się. Pojedyńcze głosy chrypiały:
— Kniaź! Kniaź! Michorowskij! Baczysz? Ratujte ludy!
Chłopi stale nazywali ordynata „kniaziem“, nawet nie ze względu na mitrę, lecz na miljony. Takiego bogacza bez tytułu „kniazia“ nie pojmowali.
Teraz był on dla nich antychrystem. Spadł tak nagle w ognistych smugach, dyszący gniewem, jakim go nigdy nie widzieli. Chłopi zwątpili nawet czy to „Michorowskij“; a może upiór z mogiły? Donośny głos jego ścinał ich lękiem.
Nie było możności wytłumaczyć im nic, ani spytać dlaczego