Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/49

Ta strona została uwierzytelniona.

Brochwicz ofiarował się odwieźć ordynata na południe. Chciał jechać lekarz głębowicki, ale Waldemar nie zgodził się na to. Zabierał tylka Jura, któremu Lucia od siebie nakładła w głowę, jak ma chodzić koło ordynata.
Godzina rozstania nadeszła. Ordynat był zły; Riwiera nie nęciła go. Ale listopad w całej pełni, naładowany ostrością powietrza, i krew pokazująca się jeszcze z płuc zmuszały myśleć o ocaleniu życia. Przeciwnikiem tych poważnych atutów była bezdenna apatja ordynata. Ona przestraszała wszystkich obecnych.
Lucia od wczesnego ranka walczyła z sobą, wzniecając hart i dumę własną, aby pożegnać Waldemara z godnością. Chciała być tylko siostrą, bez uczuć głębszych, natury odmiennej. I tak przygotowana stanęła do próby.
Przed samym wyjazdem znaleźli się tylko we troje: Waldemar, Brochwicz i ona. Kareta czekała, czas naglił.
Ordynat podszedł do niej.
— Do widzenia, Luciu — rzekł serdecznie.
Podała mu obie dłonie.
— Do widzenia, Waldy! Niech cię Bóg prowadzi... Wracaj zdrowym...
Załkało jej w piersi. Urwała. On ucałował jej ręce dość długo i pieściwie. Patrzał na nią, prosto w oczy, jak spowiednik na penitentkę. Wytrzymała ten wzrok zwycięsko.
— Tak mnie chłodno żegnasz?... Luciu!? — przemówił cichym, miękkim głosem.
Odrazu, bez woli już, bez walki zarzuciła mu ramiona na szyję i na jedną sekundę przylgnęła do jego piersi. Usłyszał skowyt w jej krtani.
— Waldy... drogi...
Uścisnął ją krótko, bo się wyrwała. Żegnała go już tylko oczyma, rozjaśnionemi ze szczęścia. On już z karety uśmiechnął się do niej dobrym śmiechem.
Odjechał.
A Lucia dopiero wówczas serce swe i duszę oblała gorącemi łzami i wysłała je za Waldemarem.
Wieczorem i ona wyjechała z Biało-Czerkas.