Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/111

Ta strona została przepisana.



Roman Pobóg odetchnął pełną piersią.
Czy to złuda, czy uratowany istotnie?
Spojrzał na swoją towarzyszkę, była blado-zielona, ale w oczach jej gorzał płomień. Patrzała na Romana, dysząc ciężko z fizycznego zmęczenia i trwogi.
Pobóg dotknął miękko jej ręki.
— Olga, jesteśmy uratowani — szepnął gorąco.
— My tylko uciekli od „czeki“, ale to jeszcze nie ratunek. Borys będzie nas szukał, a jak nas znajdzie...
— Mamy rewolwery.
Będzie i on miał, tylko że nas dwoje a ich cała banda.
— Mamy przed sobą las i noc. Uciekajmy.
— A granica? Ty myślisz, że oni granicznej straży nie ostrzegli. A zresztą do granicy jeszcze bardzo daleko. Przytem musimy zboczyć do ruin mego pałacu.
— Oszalałaś!
Dziewczyna roześmiała się wesoło. W oczach jej błysnęły złowrogie iskierki.
— Mówiłam Ci, że nie daruję im swoich klejnotów. Za nic w świecie! Mogli się carskiemi obłowić do woli, ale naszych rodzinnych nie powąchają. Zresztą to i lepiej. Zanim my dojdziemy do Zruba a stamtąd do granicy, to już czujność straży trochę osłabnie. Nikomu z nich do głowy nie przyjdzie, że zamiast uciekać w świat, siedzimy w Zrubie.
— I ty myślisz, że klejnoty ocalały?
— Już oni ich nie znaleźli. To pewne!
— A jak nas zdradzą?
— Kto?
— No, ci co są w Zrubie.