Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/147

Ta strona została przepisana.

bóg dotknął ustami jej powiek i wpił się w nie na sekundę. Płomień jej ust palił i nęcił. Zachłanne wargi Romana pochwyciły je żarłocznie, z szaloną namiętnością. Zwarli się w tym pocałunku prawie dzikim i trwali w nim bez tchu, bez pamięci, skuci jednym łańcuchem przeogromnego pragnienia. Mogliby zginąć w onej minucie nieświadomi, że giną. Czuli tylko szum w głowach coraz potężniejszy, walenie pulsów w żyłach, w których krew bulgocząca płynęła kaskadą rozpętanego żywiołu.
Wtem Pobóg zadrżał gwałtownie i oderwał nienasycone usta od ust Olgi.
— Kto to?!
— Cicho! to ja, Chazmara!
Baba ściskała mocno ramię Poboga. Szepnęła.
— Borys!... cały skład „czeki“ kozacy.
— Kto strzelał?
— Borys strzelał do chłopów okolicznych, którzy się za tym zabitym upominali i przyszli mnie szukać, bo myślą, że ja go zabiłam.
— Znaleźli chłopa?
— Znaleźli!... za śladem szli, bo koń wrócił do wioski.
— Zapomnieliśmy o koniu zupełnie — rzekł Pobóg tępym głosem. — Przywiązałem go tam przy tym dużym kamieniu.
— Ja dura także zapomniałam o koniu — rzekła Chazmara. — Ale teraz uciekajmy podziemiem aż do wylotu tej nory. Nikt mnie co prawda nie widział, bo już był mrok, ale zawsze im dalej tem lepiej.
— A jak nas tam złapią? Borys pewno obstawił ruiny szerokim wałem.
— Nie bojś, pan!... ten wylot jest wiorst dziesięć stąd. Ja niedawno sprawdzałam tę drogę, czy się co nie zawaliło, wszystko w porządku. Tą oto sklepioną szyją dojdziemy do końca, a tam bór odwieczny ze trzy wiorsty, taj rzeka. Tam my od Borysa bezpieczni.