Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/171

Ta strona została przepisana.



Edward Zebrzydowski prosto z pensjonatu wpadł do mieszkania Krongoldów. Lokaj, widząc jego wzburzenie cofnął się zdziwiony. War rzucił przez zęby:
— Czy pan w domu?
— Jaśnie pan baron jest w banku.
— A panna Róża?
— Jaśnie wielmożna panna baronówna pojechała do magazynów.
Mina lokaja, pełna godności, zirytowała Zebrzydowskiego. Zatrzymał na końcu ust złośliwe słowa: „pojechała po pierścionek“. Nie wypowiedział ich, wzruszył tylko ramionami i rzekł sucho:
— Poczekam na powrót baronówny.
Lokaj skłonił się i otworzył drzwi salonu.
— Jaśnie Wielmożna baronówna rozkazała zatrzymać jaśnie pana na obiad, o ile jaśnie pan przyjdzie przed powrotem jaśnie wielmożnej.
Edward obrzucił go wzrokiem wyniosłym.
— Jaśniujesz baronównie tak, jakby ci za to dopłacała podwójnie.
Zebrzydowski wszedł do wspaniałego salonu, skąd widać było amfiladę salonów, gabinetów i strojny buduar złocący się z daleka, istotnie jak ananasowy owoc, soczysty w lite materje, połyskujący atłasami. Edward stanął na progu tej złotej groty, wciągnął w nozdrza zapach perfum, dobrze mu znanych i cofnął się niechętnie.
— Tu zapadł wyrok na mnie — zgrzytnął ze złością.
Oglądał obrazy, rzeźby, bezmyślnie, czuł w głowie jakiś tłok, który mu dokuczał nieznośnie, jakby w skroniach tkwiły mu dwa ćwieki, nie mógł ich wyrwać, bo