Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/188

Ta strona została przepisana.

do niej stary Merdas. Głowę miał zwieszoną, wachlował smętnie ogonem puszystym, a gdy go który z młodych psów zaczepił, pokazywał zęby, jakby w zgryźliwym uśmiechu. Dada ujrzawszy go, spoważniała. Pochyliła się, ujęła łeb psa w obie dłonie i patrząc mu serdecznie w łzawe oczy, mówiła cichym głosem:
— Biedny, biedny, Merdas! Niema pana, co? niema pana starego? Pies niema z kim chodzić! za mną nie nadąży, za stare łapiny, co? za stare! I biegać nie potrafi już i skakać i kwiatami się cieszyć jak te oto bziki! Bieda, oj bieda psu, prawda? I tęskno i głupio jakoś! Pan był dobry jak ojciec, prawda? hołubił, kochał psa? Ale już pana niema, daleko stąd leży w tej wiosennej ziemi i tylko mu kwiaty nosimy i trawka rośnie na mogile. Oj bieda, bieda.
Dada całowała psa w czoło wyłysiałe ze starości i szeptała dalej, czując sama łzy pod powiekami.
— Prędko, za kilka dni już i ja stąd odejdę. Psy dostaną nowego pana. Tak! psy będą za mną tęskniły i ja będę tęskniła bardzo, bardzo. I za starym panem nie tylko Merdas tęskni, ale i ja tęsknię. Dobry był, kochany jak ojciec, poczciwy. Merdas stracił swego pana, a ja swego ojca, dawno, dawno, i jak?
Wtem podskoczyła ku niej Żmijka i nuż ją drapać po kurcie skórzanej, skowycząc i narzekając raźnie, jakby ją chciała odciągnąć od smutków i złych myśli. Dada podniosła głowę, klasnęła w dłonie i biegła przez dywany przylaszczek, goniąc się z psami i chwytając w przelocie gałęzie leszczyny, okryte złotawo-płowym osypem pierwszych basiek wiosennych, długich jak liszki i mszysztych.
Nagle Dada uniosła ramiona wgórę i patrząc na błękit nieba, zawołała radośnie:
— Gęsi, gęsi lecą! O, jaki klucz bogaty, jaki sznurowy. Na błota za Mchową Górę lecą. Hej Żmijka! hej