Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/198

Ta strona została przepisana.

Biegłam jak na skrzydłach. Ojciec stał w drzwiach domu, oczy miał błędne, straszne. Trzymał duży, okuty kij, którym machał w powietrzu. Memlał coś charczącym głosem, że nie mogłam zrozumieć. Zięby już nie było. Ojciec nareszcie krzyknął jakimś rykiem:
— Nie żyje Wacek! Nie żyje! On mówił, Zięba. Nie żyje!
Chwycił się za piersi, jęknął, zachwiał się. Podtrzymałam go, ale leciał mi przez ręce. Coś mówił, patrzał na mnie. Och, te oczy, te oczy! Raz jeszcze szept świszczący, potworny w bólu, który widocznie darł mu serce i rozszarpywał je.
— Nie żyje! dawno, dawno, Wacek...
Coś krzyknął, czego ani ja, ani babulka nie zrozumiałyśmy i zwisł nam w ramionach. Dowlokłyśmy go do izby, stęknął: Jezus... i wszystko się skończyło. — Tak jak przepowiadał, tak się stało. Nie przeżył ciosu swego. Jedynym świadkiem rzuconej mu w oczy prawdy, była babulka. Opowiedziała mnie i leśniczemu tę bezczelną napaść Zięby i te jego zabójcze słowa. Mam sobie za wyrzut gorzki, żem nie potrafiła usposobić ojca tak, by ta wieść nie była obuchem. Chociaż nieraz dziwiłam się, że mógł wierzyć w powrót Wacława. Ostrożnie, ale stale zmierzałam do tego, by zbudzić w nim zwątpienie. Wierzył święcie w powrót, a jednak Zięba wiarę tę zabił w nim odrazu i śmiertelnie. Ten Zięba był męczarnią całej zimy dla mnie i ojca. Mnie prześladował inaczej, ojca zaś ciągle truł tem, co starego najbardziej bolało.
— Może wiedział o zgonie Wacława? — spytał Jerzy.
— Nie wiem! ja z nim o tem nigdy nie rozmawiałam, o przykrościach zaś, doznawanych od tego okropnego człowieka, nie mówiłam nikomu. Wiem, że w nadleśnictwie miałabym pomoc i że Zięba straciłby posadę. Nie chciałam być przyczyną tego.
— Co sie z nim stało?