Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/24

Ta strona została przepisana.

były w uprzężach. Ludzie uchylili przed Zebrzydowskim czapek.
— Hej wy, skąd jesteście? — spytał War.
Uśmiech przeleciał po twarzach jadących. Spojrzeli po sobie.
— My z Pochlebów, fornale przeciech. Jedziem po maszynę na folwark Podborzyn. Będziema młócili podborzyńską, bo nasza w remoncie.
— Aha! dobrze, dobrze! Ale słuchaj no, który tam z was. Skocz do dworu i powiedz, żeby tu po mnie zaraz przysłali powóz, rozumiesz? Żywo!
Jeden z fornali odczepił konia od pary i pokłusował z powrotem do Pochlebów. Inni minęli Wara, patrząc na niego, jak mu się zdawało, ironicznie.
Gdy odjechali daleko, Zebrzydowski zaśmiał się głośno sam z siebie.
— Oto psiakrew, zbajałem się! No! i oni mi każą gospodarować, kiedy ja ani ludzi, ani koni własnych nie poznaję — myślał z szyderstwem w duszy. — Ktoby tam ich poznał, ten czy ów, jednakowe gęby jak z jednej formy!
Był zły na siebie i na cały świat. Szedł wolno, urągając sobie bez przerwy. Ogarniała go nuda bezmierna, apatja go dławiła. Czuł się więźniem, najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Gdy ujrzał zdaleka powóz trochę się pocieszył: zaświtała nadzieja śniadania. Te pola szare i błękit mglisty jesiennego nieba męczyły go jak zmora. Z powozu wychylił się Kmietowicz. Konie stanęły.
— Co się stało? — zapytał przyjaciel niespokojnie — Myśleliśmy, że jaki wypadek. Szukałem ciebie, War, w parku. Ujrzałem jadący powóz po ciebie i wskoczyłem. Co się stało?
— Stała się rzecz zwykła i przewidziana, umieram z nudów. Coś mię przyniosło aż tu, ale już sam nie wróciłbym. Mówię ci, Lol, te pola, te wrony, ta cisza, nie, ja tu umrę, albo zwarjuję!
Rzucił się z niechęcią na poduszki powozu, kazał jechać wyciągniętym kłusem.