Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/31

Ta strona została przepisana.

dżąc zcicha. Nigdzie śladu pracy codziennej, nigdzie śladu zwierząt domowych.
A przecie! Żołnierz spostrzegł kota. Bury, pręgowany siedział na kamiennych schodach magazynu i czujny wzrok skierował w jeden kąt budynku, gdzie leżała wiązka słomy. Żołnierz sennie patrzał na kota, myśląc resztą ociężałej świadomości, że przecie musi pójść dalej i zobaczyć się z właścicielami Uchani, ale zmęczenie obezwładniło go przemożnie, że nie mógł zdobyć się na wysiłek, by wstać i ruszyć do domu, który był już tak blisko. Głód mu dokuczał boleśnie, lecz zmęczenie było ponad wszystko silniejsze. Słońce skłaniało się już ku zachodowi i ogrzewało łagodnie strudzone członki wędrowca. Cisza dokoła kołysała go do snu. Usypiał z tą jeno półświadomą pewnością, że gdzieś jest w bezpiecznem miejscu, że mu tu nic nie grozi i że nie potrzebuje już iść, ani jechać, jeno może odpocząć. W pewnej chwili sennego odrętwienia usłyszał w pobliżu głos dziecięcy:
— Dziaduniu, tu ktoś siedzi.
Podniósł ciężko powieki i ujrzał przed sobą chłopczyka może sześcioletniego, który mu się przyglądał ciekawie. Nieco dalej stał siwy pan, prosty i szczupły o pogodnej twarzy.
— Dziaduniu, to żołnierz i strasznie obdarty — zawołał chłopczyk.
Stary pan podszedł żywo. Wędrowiec powstał z trudem, dźwignąwszy się na kuli. Spojrzeli na siebie uważnie. Żołnierz zasalutował nerwowo i uśmiechnął się jakimś rozdzierającym uśmiechem bólu.
— Pan mnie nie poznaje? — rzekł cicho. — Nie dziwię się! Ja sam miewam chwile, w których wątpię we własne istnienie.
— Kto pan jest? Oczy, głos znajome! — zawołał stary pan, chwytając za ręce przybysza. — Na Boga, czyżby pan Jerzy? Jurek Strzełecki?
— Może jego wizja tylko, ale zdaje mi się, że to ja istotnie.