Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/33

Ta strona została przepisana.

— Co robisz, Jurek, nie forsuj się! Jesteś ranny i widzę pokiereszowany, że... moje uszanowanie! Pójdźmy!
Wsparty mocno na ramieniu pana Pawła i na swej kuli, Jerzy Strzełecki ruszył wolno w stronę dworu. Celuś biegł naprzód w podskokach. Żołnierz słabł coraz bardziej i ciężył tak Pobogowi, że ten go już ledwo dźwigał. Spojrzał na twarz rannego i zląkł się.
— Bój się Boga, ty mi tu zemdlejesz!
Krzyknął na jakąś dziewczynę idącą zdaleka, by przyniosła wody. Dziewka skoczyła do kuchni z przeraźliwym wrzaskiem.
— La Boga, chyba pan dziedzic przyszedł, obdarty kiej dziad i umiera.
Podniósł się lament, wypadła z kuchni jeszcze jedna dziewczyna i stary kucharz. Jednocześnie w murowanej bramie od folwarku ukazała się wysoka, smukła kobieta. Zmierzyła wzrokiem grupę służby przy domu i zbliżających się od strony magazynu mężczyzn. Zerwała się jak ptak do lotu.
— Otóż i Terenia! — zawołał Pobóg. A ona już biegła z okrzykiem radości.
— Romek, Romek!...
Zatrzymała się tuż przed nimi, jak wryta w ziemię. Ramiona jej opadły. Wpiła oczy w twarz przybysza i jęknęła żałośnie:
— Pan Jerzy?!...
Był w jej głosie zawód bolesny i zdumienie wielkie. Ale w jednej chwili opamiętała się, wyciągnęła ręce do Strzełeckiego.
— Pan ranny? Proszę do domu, pan zmordowany, chory...
Ucałował jej ręce gorąco, chciał coś mówić, wzruszenie zatamowało mu głos. Ona podparła go z drugiej strony.
— Niech pan nic nie mówi, będzie na to czas. Teraz chodźmy czemprędzej do domu, musi pan wyspać się porządnie — mówiła serdecznie.