Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/34

Ta strona została przepisana.

Ach, jakże był jej wdzięczny za to, że nie kazała mu mówić i tłómaczyć się.
W godzinę potem Jerzy Strzełecki wykąpany, umyty, ubrany w czystą bieliznę, nakarmiony, spał snem kamiennym. W świeżej pościeli, czuł się naprawdę jak pod własnym dachem w Nowosiółkach rodzinnych, tak odległych i już dla niego straconych na zawsze.
Nie miał snów żadnych, bo może byłyby zbyt okrutne. Fizyczne zmęczenie wywołało tylko również fizyczne zadowolenie, że jest u przyjaciół i że zamiast łachmanów brudnych i gryzących robactwem, spoczywa w jakiemś królewskiem łożu bezpieczny, ocalony. Spał, a w domu Uchańskim panowała cisza, nakazana przez panią Pobożynę, by nic nie przerwało odpoczynku nieszczęsnego junaka. Nikt jednakże w domu nie spał jeszcze. W stołowym, obszernym pokoju, na kominku płonął ogień. Przy stole spożywano wieczerzę. Dwoje dzieci, Celuś, sam przez siebie nazywany Ciś i czteroletnia Asia, czyli Joasia, na wysokich fotelikach obok matki, szczebiotały ciągle i jak na sprężynach odwracały się często do kominka, przy którym siedział na stołku bardzo stary człowiek. Ogromny był, białowłosy, z twarzą pomarszczoną, pełną głębokich bruzd. Uśmiechał się on do dzieci i ciągle coś do nich zagadywał, popijając mleko z kubka i zagryzając chlebem. Pana Pawła Poboga dzieci nazywały dziadziusiem, staruszka przed kominkiem tytułowały dziadulkiem.
— Dziadulku — wołał Ciś — będziemy jutro strzelali do świeczki.
— Będziemy, a jakże!...
— I świecą będzie bolszewik?
— Bolszewik, a jakże, ho! ho!...
— Az lewolwelu? — spytała Joasia.
— Niema rewolweru, zabrali bolszewicy.
— No to z ciego?...
— Z karabinu Cisia z kapiszonem.
— To bolszewikowi nic się nie stanie.
— Zgaśnie, jucha, zobaczysz!