Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/37

Ta strona została przepisana.

Ciemne oczy pani Teresy błysnęły złotym promieniem.
— Dobrze, dobrze! o tem mówcie, kochany dziadulku. I o tem, jakto borowy puszczy krążskiej naszedł ich przy tym ogniu i nie chciał poprawić łódki dla królewny, żeby wcześniej nie odjechała i jeszcze różne wróżby prawił, jakby naprzód wiedział, co się święci.
— A bo i wiedział panoczku ty mój! Dobrze wyczytał w oczach pana na Krążu, że mu królewna tak w duszę i serce zapadła, że już na wieki ani wyrwać.
— A pan królewnie? — spytała figlarnie, przyglądając się pilnie robocie.
— O jej! Pan królewnie już wtedy zabił cały świat złotym ćwiekiem miłowania.
Terenia zerwała się i ucałowała starego.
— To święta prawda! Śliczna wasza bajka, dziadulku!
Zwróciła się nagle do ojca.
— Co tatuś taki zamyślony?
Pan Paweł pogładził siwą czuprynę.
— Myślę, dzieweczko, (stary Pobóg często tak nazywał synową), że to wasze spotkanie na rzece i ta bajka, to był jeden z tych momentów, które się nawet Panu Bogu... bardzo rzadko udają.
— To znaczy? — uśmiechnęła się wdzięcznie.
— To znaczy, że gdyś ty się rodziła, moje dziecko, słońce musiało być bardzo bliskie ziemi i wszystkie jego promienie wchłonęłaś w siebie.
Pani Teresa zarzuciła ramiona na szyję teścia, gdy wtem cofnęła się. Weszła służąca.
— Proszę pani dziedziczki, przyszli fornale, czekają w kredensie i chcą się z panią dziedziczką rozmówić.
— Ot, masz tobie! sądny dzień! — zawołał zcicha Krzepa.
Stary Pobóg wstał.
— Zaczekaj, Tereniu, sam pójdę.
Wyszedł, a ona ścisnęła dłońmi skronie.
— Wiem, czego oni chcą, ordynarji, a tu ani ziarna w śpichrzu... ani grosza na kupienie go.