Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/38

Ta strona została przepisana.

Jesienny, wczesny poranek w Uchaniach zastał panią Teresę w kuchni, naradzającą się z kucharzem, w kwestji obiadu. Kwest ja była poważna, bo spiżarnia pusta, więc obiad musiał być obmyślony, tembardziej dziś, kiedy trzeba było dać coś lepszego dla gościa, który zjawił się niespodzianie, a był tak bardzo godny współczucia i serdecznego przyjęcia.
Jerzy Strzełecki spał jeszcze, ale spał gorączkowo. Pani Teresa obawiała się dla niego choroby dłuższej i chciała go przynajmniej odżywić, po wygłodzeniu straszliwem, które spowodowało ogromny zanik sił fizycznych. Ale co mu dać na obiad, skoro ani jednej sztuki drobiu niema w kurniku ani wędlin, ani nic delikatniejszego w śpiżarni, prócz mąki i kaszy, ocalonych sprytnym przemysłem kucharza od grabieży, podczas inwazji bolszewickiej. Kucharz, staryj i gderliwy Joachim, zwany przez dzieci, więc i przez wszystkich, Chimkiem, stał zgnębiony i patrzał na panią Teresę prawie ze wstydem, zatraciwszy zupełnie inwencję i pomysłowość, z której słynął w swoim fachu. W białym kaftanie i fartuchu oparł ręce na kaflach płyty i z tragiczną miną przemówił:
— Dawniej... człowiek zarżnąłby kapłona, albo perliczkę, zrobił pieczyste, czy z pulardy tłustej, czy indorowi ucięłoby się łeb, a teraz??... — Westchnął ciężko.
— Niechno Chimek przejdzie się jeszcze po izbach na ośmioraku, może u której kobiety jaką kurę wynajdzie, damy wzamian kaszy, albo mąki — rzekła pani Teresa.
Ale kucharz nie zmienił swojej pozycji i z tą samą miną przemówił jeszcze boleśniejszym głosem.
— Dawniej... wyjęłoby się z kosza na stawie ładnego szczupaka, albo lina, przyprawiłoby się po nelsońsku,