Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/47

Ta strona została przepisana.

Budowanie przyszłości własnej dopiero się przed panem otwiera...
— Albo przepaść dużo łatwiejsza do zdobycia.
— My nie pozwolimy panu w nią runąć — rzekła Teresa poważnie — i jestem pewna, że pan sam będzie potem potępiał swój dzisiejszy pesymizm, gdy pan wyzdrowieje.
Wszedł pan Paweł Pobóg i, powitawszy Strzełeckiego, rzekł z uśmiechem do synowej.
— Dzieweczko, dzieci się tam upominają o mamusię i Piotruś ma jakiś pilny interes. A jakże nasz kochany wojak?
— Zaraz wracam — rzekła Teresa. — Tatuś pomoże mi zmienić bandaże panu Jurkowi, tymczasem proszę zmierzyć gorączkę.
Wyszła. W kredensie Piotruś zameldował.
— Proszę pani dziedziczki, pastuch pyta, czy może krowy popaść w parku i w sadzie, bo trawa tu galantna.
— Niech pasie, tylko uważajcie, żeby krzewów i róż nie podeptały do reszty.
— No, juści, że obserwacja będzie. Co tam bydlakom po różach? Mało to materjału do żarcia?
— Jakiego materjału? — spytała pani, zapominając w zamyśleniu o specjalnych wyrażeniach Piotrusia.
— A trawy! Bydło głodne, to chwyci jak marcepan. I dzieciaki przyszły do sadu po chróst, czy pani dziedziczka pozwoli zebrać?
— Na co, na opał?
— No, juści, tak, gadają, że niema czem palić po chałupach.
— Dobrze, tylko przypilnuj, żeby nie łamali drzew i zdrowych gałęzi.
— Zrobi się! — odrzekł sentencjonalnie, a pani Teresa poszła do pokoju dziecinnego zamyślona.
Trzeba było posłać do lasu po drzewo na opał dla służby, konie były do niczego, ani jednego całego wozu przytem, ani jednej całej uprzęży. Nie było paszy dla