Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/61

Ta strona została przepisana.

— Nie!... tam, już nigdy...
I na tem słowie nigdy umilkł głos matki i rozwiała się jej postać.
Zostałem w lesie sam, z pękiem różowych smółek w rękach. Wołałem matki głośno, rozpaczliwie, lecz już nie ujrzałem jej więcej. Widocznie ten mój krzyk przez sen, krzyk w malignie, ocknął mnie do przytomności. Dźwignąłem się z ziemi, usiadłem. Księżyc świecił blado, przesiewając po przez gałęzie drzew srebrne pyły blasków. Długą chwilę zastanawiałem się gdzie jestem. Byłem przekonany, że to las nowosiółecki. Chciałem się podnieść, nie mogłem! Leżałem tak długo, długo... Zmacałem grunt dokoła siebie, byłem na suchem podścielisku mchów siwych i twardych. Wyglądały jak srebro oksydowane w blaskach księżyca. Długi czas walczyłem z przytomnością powracającą i resztą wizji przebytej w śnie. Gdy nadszedł świt, czułem się już zupełnie świadomy swojej sytuacji. Rozejrzawszy się dokoła, zauważyłem przedewszystkiem, że znajduję się w innem miejscu, niż zasypiałem wieczorem. Zdumiony tem odkryciem bezmiernie, wiedziony ciekawością, raczkowałem swoim śladem wyraźnym na mchach, do miejsca, gdzie ułożyłem się wczoraj na spoczynek. Ze zdumieniem przekonałem się, że przez sen pełzłem tak dobre pięćdziesiąt kroków, w przeciwną stronę lasu, od tej, w którą dążyłem wogóle. To mnie na razie zmieszało. Musiałem mieć gorączkę szaloną, skoro nie budząc się, w malignie lazłem, jak robak nędzny, w nocy, przez las, za wizją postaci matki. Odkrycie to wstrząsnęło mną i zdecydowało odrazu o dalszej drodze. Odpocząwszy, zacząłem na nowo ślimaczą wędrówkę w stronę, gdzie pełzłem w śnie i gdzie się ocknąłem. Stamtąd wlokłem ciało obolałe ciągle jakby za wizją matki, która została mi w oczach jak na kliszy... Głód mi dokuczał piekielnie, byłbym nawet muchomory jadł na surowo, lecz nie spotykałem nic możliwego do zaspokojenia głodu.