Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/66

Ta strona została przepisana.

Gdy to powiedział, nagle wstał. Usłyszeliśmy stuknięcie drzwi wewnątrz.
— Magdzia wróciła z lasu, — zawołał. — Będzie mnie łajać, że pana nie napoiłem mlekiem.
Wyszedł z izby. Chwilę leżałem sam. Z drugiego pokoju dochodziły mnie głosy rozmowy, poczem weszła do izby kobieta dwudziestoparoletnia, ładna, choć mizerna, dziwnie... miła. Za nią szedł gajowy. Ona niosła w ręku kubek mleka.
— Ot i moja synowa — rzekł gajowy z dumą w głosie.
Młoda kobieta z uśmiechem podała mi rękę.
— Dzień dobry panu! No i chwała Bogu, dzień naprawdę dobry... Już pan patrzy tak ładnie, już niema mgły w oczach... Zdrowie idzie... idzie... jak wiosna po zimie.
Zaczęła mnie poić, dała jakieś proszki, rozmawiała ze mną tak słodko a wesoło, ot... jak to pani Terenia potrafi...
Strzełecki pochylił się i pocałował rękę pani Teresy. Poczem spojrzał po wszystkich i rzekł trochę zakłopotany, z rumieńcem na twarzy.
— Może ja państwa nudzę tą długą opowieścią?
— Niech pan mówi dalej — szepnęła Teresa.
— Zaraz się moja opowieść skończy. Wtedy to, co spojrzałem na twarz pani Magdaleny a szczególnie w jej dziwne oczy, zawsze mi w myśli przefruwało skrzydełko jakiegoś wspomnienia. Gajowy jął mnie pytać o szczegóły bitwy, w której byłem raniony. Gdy je opowiedziałem, gajowy i pani Magdalena zawołali oboje.
— To pan jest oficerem?
— Tak, — odrzekłem — przypomniawszy sobie, że bolszewicy zdarli ze mnie dystynkcje oficerskie. Gdy wymieniłem im pułk, do którego należę, gajowy i pani Magdalena spojrzeli na siebie i ona rzekła.
— Wacław w tym samym pułku służy, jest plutonowym.