Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/73

Ta strona została przepisana.



Edward Zebrzydowski bawił w Warszawie, zatrzymawszy się w hotelu Bristol. Zabrał z sobą Kmietowicza, którego towarzystwem chciał zapełnić pustkę, odczuwaną dokoła siebie. Opuszczając wieś, obiecywał sobie wskrzeszenie czasów przedwojennych, ale już pierwszego dnia, zaraz po przyjeździe do Warszawy, po rozejrzeniu się w sytuacji, popadł w taką apatję, że wyrwać go z niej nie zdołały żadne perswazje Kmietowicza. Na wszystko Zebrzydowski odpowiadał tępym głosem:
— A daj mi spokój! Życie moje nic nie warte, bo żyć nie mam za co. Słowo „goły“ nadaje się doskonale do świętego tureckiego, ale nigdy do Zebrzydowskiego.
Pokazywał z ironją pakę pieniędzy i dodawał zgryźliwie.
— Zdawałoby się, że dużo tego śmiecia, ale co to znaczy, co to warte?... I co się jeszcze nad tem nastękał ten idjota Daszkowski, że ogołacam kasę Pochlebów! Voilá!... to dopiero imponujące słowo! Psiakrew, do nieskończoności psiakrew! Pierwszy raz jak żyję, jechałem drugą klasą.
— No i jesteś Zebrzydowskim po staremu, korona ci nie spadła z głowy — przerwał Kmietowicz spokojnie.
— Lolek, nie drażnij mnie, bom wściekły naprawdę. Co ja tu za te papierki zbuduję... to mi starczy na trzy dni.
— Mówiłem, radziłem, abyś się zatrzymał u matki, poco ci ten hotel?
— A dajże mi spokój! W Wiedniu mama zajmowała apartament wspaniały i pomimo to zatrzymywałem się zawsze w hotelu. A tu, w tej dziurze? Merci!... Jak nie masz lepszej rady, to lepiej siedź cicho.