Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/87

Ta strona została przepisana.

— Czekoladek... czego krzyczysz?... Czyż w zaślepieniu nie widziałeś, ile ich pochłonęła — mówił Kmietowicz, tłumiąc śmiech z przedwczesnego oburzenia Wara.
Zebrzydowski popatrzył mocno i nieufnie na kolegę. Upadł na poduszki.
— Zmęczony jestem!...
— I już... przeczulony...
— Co znaczy już?
— No, wiesz, czas spać.
Kmietowicz przekręcił kontakt. Światło zgasło...
Blada poświata rysowana deseniem firanek i sztory wpełzła do pokoju z okna, wychodzącego na ulicę.
Krakowskie cichło powoli, tylko tupot konia dorożkarskiego zatętniał na drewnianym bruku, albo ryk samochodowej trąbki rozdarł ciszę krótkim, chrypliwym, lub ostrym dźwiękiem. Był to jakby pojedyńczy ton fałszywej nuty, rzucony w tę symfonję nocy, będącej tłem dla pastelowych marzeń, jaskrawych pragnień... palących pożądań... i pamiętnych upojeń... i szałów.. i zbrodni... i trwożnych myślątek... i myśli śmiałych... i zawodów... i nadziei. I w piersiach dwuch kolegów, usypiających o kilka kroków od siebie inne były westchnienia. Kmietowicz odczuwał jakiś lżejszy nastrój... jakby chmura ciężka zsunęła się z piersi, pozostawiając po sobie tylko gęstą mgłę. W piersi Zebrzydowskiego trwała burza i podsycała się napływami wrogich sobie chmur...