Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/113

Ta strona została przepisana.

— Panie, pan mnie kompromituje! tylko co przecie my oboje chodziliśmy wśród bzów i pan tak wzdycha? — zawołała pani Kamila.
— Niech się pani nie dziwi, to atawistyczne westchnienie. Bowiem nasz pierwszy rodzic, a mój imiennik właśnie podczas kwitnienia bzów tak się rozmarzył, że został z raju sromotnie wypędzony i także wzdychał: ach te bzy!...
— W takim razie i pana zostawiam na dalsze westchnienia z panią. Pozwól Justo, że powierzę ci pana Adasia. Dowidzenia!
Nastąpiła zmiana panów i dam. Pary rozeszły się w dwie strony przeciwne.
— Chodźmy wszyscy najlepiej do domu, jest zupełnie chłodno — zmarzła nagle pani Justa.
— Ależ jest prawie duszno, tylko to ja widocznie tak ochładzam, prawda pani? — skarżył się Adam. — Śmieje się pani? no, naturalnie! Cóż tam ja, mizeraczek przy panu Jerzym. On panią samemi wspomnieniami przedwojennnych czasów rozgrzewa!
— Ee! minęło już to.
— Pewno! Cudzy narzeczony, to dużo gorszy element, niż nawet cudzy mąż.
W drugim końcu alei Strzełecki spytał towarzyszki:
— Czy mąż pani istotnie chciał się ze mną widzieć? Idziemy w przeciwną stronę.
Wtem uczuł się opleciony ramionami pani Bójskiej.
— Co pani robi?
— Cicho! chciałam mieć ciebie choć podstępem. Czy ty nie widzisz, nie wiesz, że tracę głowę dla ciebie? Chciałam cię spotkać dziś, w lesie, aleś nie przyjechał. Gdzie byłeś?
— Pani będzie łaskawa uspokoić się.
— Cicho, bo znowu ta Justa nas wytropi.
Chwyciła głowę Jerzego i wpiła w jego usta gorące wargi.