Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/114

Ta strona została przepisana.

— Jurku, do jutra! Jutro będzie dużo gości, będzie i Konopski. On od Justy nie odejdzie, bo żadna inna nie chciałaby go. Jutro nasz dzień!
Znikła w gęstwinie bzów.
Strzełecki był tak zaskoczony, że nie mógł się nawet śmiać. Wzruszył ramionami i odszedł wolno, rozmyślając nad niespodziewaną napaścią. Ogarniała go złość i śmiech go dławił.
— A to wściekłe baby!
Szedł aleją lipową, kierując się w stronę oficyny. Przeleciał mu nad głową cichym zdradzieckim lotem nietoperz. Gdzieś w zaroślach śpiewały słowiki i monotonnie hukały sowy. W powietrzu przesyconem blaskiem księżyca, wonią bzów, rosą i zapachem świeżych liści i traw soczystych, wibrowały jakieś prądy niepokojące, a mocne jak narkotyki. Zapach z bliskich łąk wpływał orzeźwiająco, lecz wnet łączył się z tą duszną atmosferą czaru i stawał się jeszcze jednym z nieskończonych jej uroków. Monotonny rechot żab, z odległych bagienek, tworzył ciągły refren do pieśni słowiczych i coś budził w duszy coś z niej unosił w dal, jakby na szerokich, szumnych skrzydłach niósł w niebo.
— Dado moja!...
Jerzy drgnął. Imię ukochanej wypowiedział bezwiednie głośno i teraz zląkł się, czy w tym ogrodzie erotycznych nimf nie usłyszał kto krzyku jego serca. Doszedł prędko do małej bramki w sztachetach, znalazł się w bliskości mieszkań służbowych. Usłyszał piskliwe biedolenie skrzypiec i dudnienie bębenka. Słychać było wyraźnie tupot nóg tańczących i wesołe pokrzykiwanie. Z oddali, hen, naszczekiwał pies. Wtem cichy szept, furknięcie spódnicy, przypominające odgłosem spłoszoną kuropatwę.
Jerzy natknął się na jakąś parę. Odeszli pośpiesznie.
— Tu za blisko ogniska zabawy — pomyślał — może być więcej majowych par.
Obszedłszy podwórze i budynki, skontrolowawszy stróża nocnego, wracał do oficyny. Był już blisko, gdy doszedł jego uszów głos dziewczęcy: