Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/122

Ta strona została przepisana.

się, gdy pan Adam zaproponował, aby Konopski zagrał na oboju z akopanjamentem pani Justy.
— Na oboju? — zastanowił się znowu Jerzy.
Zaczął się popis. Pan Adam usiadł obok Jerzego.
— Niech pan teraz obserwuje Zachłańską. Wielki nastrój!
Jerzy patrzał i podziwiał pozę grającej. Zachłańska rzucała oczami po kątach sufitu i spuszczała je nagle melancholijnie na swoje ręce, które podnosiła z klawiszów wysoko, odrywając je od nich gwałtownie, jakby ją parzyły.
— Cóż to za ekstaza, bo melodja nie nastraja tak wysoko. Coś gra pospolitego.
— Ale on siedzi obok. Pan nie umie wyczuć — zgorszył się Adam.
— A.. prawda!
Spojrzał na Konopskiego i znowu dłużej zatrzymał na nim zdumiony wzrok.
— Kto to jest? Kto to jest? U licha!..
— Czy on panu kogo przypomina? Bo na mnie on robi wrażenie fauna grającego na flecie nad strumykiem.
— Eee, gdzież tam! raczej swojskiego chłopaczka z ligawką adwentową.
Wtem ośmioletni chłopczyk przeglądający na stole album z fotografjami, podsunął go Jerzemu i Adamowi i brudnym palcem wskazał jedną fotografję.
— To ja!..
Spojrzeli i jednocześnie obaj parsknęli stłumionym śmiechem.
Na fotografji stał chłopczyk półtoraroczny, lub dwuletni, zupełnie nagi. Ręce miał opuszczone po bokach wydętego brzuszka, minę wielce zabawną w swej bezradności. I taki wypięty, uwieczniony, reklamował się jeszcze podpisem umieszczonym pod fotografją:
„Nasz syn“.
— Pocóż ten podpis? W niedwuznaczną męskość jego płci, nikt tu nie może wątpić — śmiał się Strzełecki szczerze ubawiony.
A pan Adam rzekł z całą powagą do malca: