Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/124

Ta strona została przepisana.

— Chyba to inny Budyjów jakiś, bo ten gdzie była gorzelnia i ogromna rektyfikacja, do której całe nasze rejony odstawiały spirytus, ten Budyjów należał do Połubińskich.
— Ależ pan się myli! W majątku pana Juljana także była gorzelnia — trzepała Justa.
— W takim razie, powtarzam, to inny Budyjów — uśmiechał się wciąż Strzełecki, nie spuszczając oczów z Konopskiego.
Ale on wypadł już z salonu. Za nim pobiegła pani Justa.
— Co ci się stało? — zwarjowałeś! — spytała zła.
— Bo niech mnie każdy dureń nie zaczepia! Psia.. krew I
— Cicho, co pleciesz! Jesteś z kresów i wiesz chyba, kto to Strzełecki i Zebrzydowski, do którego także coś cierpisz.
— Jabym tych panów.. jabym ich...
— Sam jesteś panem, kiedyś miał Budyjów.
— A pewnie, że tak!
— No to czego się bzdyczysz? Wyglądasz jakbyś się ich wstydził czy bał..
— Także opowiadanie! Bał?.. Pfy!.. Jedźmy już lepiej stąd, bo mnie złość zaleje.
Pani Zachłańska łagodziła wzburzonego przyjaciela. W salonie Bójski z łagodnym uśmiechem, gładząc wąsy, mówił do Jerzego:
— Mnie się też zdawało, że ten jego Budyjów był na księżycu. A pan go zna, pan wie kto on jest?
— Niech mu tam Bóg sekunduje! Co mi do niego!
— Nie, panie Jerzy, tak nie można, żeby byle kto.
— Więc cóż, oderwiesz go od Zachłańskiej — zawołała z gniewem Bójska.
— Czekaj, Kamilko, mnie nic do pani Justy. Niech go sobie ma za... przyjaciela, ale ja chcę wiedzieć o nim prawdę. Lubię wszędzie i zawsze przedewszystkiem znać prawdę.
Strzełecki spojrzał na słoniowatego jegomościa z ironją i niemal pogardliwem pobłażaniem.