Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/125

Ta strona została przepisana.

— Pan wybaczy, że dziś zaniechamy tych wyjaśnień. Do takich zaś zjawisk jak pan Konopski jestem już przyzwyczajony! Nie psujmy mu zabawy, a jego księżycowy Budyjów niech mu i nadal dodaje uroku i powodzenia.
Pan Adam pałał ciekawością i po chwili przyłapał Strzełeckiego.
Jerzy śmiał się.
— Kim jest Konopski? Przecie mi pan sam mówił, wczoraj, kim on jest.
— No teraz! mnie chodzi o to, jak wyglądał wtedy, gdy był w Budyjowie?
— Był synem jednego z oficjalistów gorzelniczych, ale właśnie tem się odznaczał, że grał ciągle na oboju i czytał wiecznie powieści kryminalne, czem bawił przyjezdnych panów, bo był zabawny i pretensjonalny kabotyn. Oto wszystko!
— Aha! No, widzi pan! zawsze jednak był na Budyjowie i nawet był znany.
— Taak, tego nie zaprzeczę.
— Szczęściarz życiowy. On się tupetu nauczył od delikwentów Szerlok Holmesa i znalazł swojego Szerlok Holmesa w osobie pańskiej, na którego bardzo niefortunnie trafił.
Po tem małem pozornie zajściu nastąpiła jednak pewna konsternacja w towarzystwie.
Konopski nie pokazywał się w salonie. Zjawił się dopiero przy kolacji w usposobieniu minorowem. Lecz przy stole humor mu wracał prawie impetycznie, pod wpływem nadmiaru trunków.
Wreszcie kolację przyśpieszono, gdyż humory wielu mężczyzn doszły do tych granic, po za któremi już kurtyna zapada. Po kolacji towarzystwo wypłynęło do ogrodu, w jednem zaś z pokojów, w sąsiedztwie stołowego, libacja trwała jeszcze. Dochodziły stamtąd wesołe śpiewy, toasty, a często gęsto i brzęk szkła. Zdarzało się nawet, że przez okno wylatywały z furją puste butelki, ciśnięte z pogardą, gdyż zastąpiły je nowe i pełne.