Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/138

Ta strona została przepisana.

Burza uspokoiła się nieco, gromy huczały już dalej, tylko jaskrawe błyskawice, raz po raz złociły drzewa i zmyte deszczem różowe pnie sosen.
W pewnej chwili bystre oczy Wara ujrzały daleko przed sobą ciemną postać kobiecą i białą główkę.
— To ona, to ten jej biały zawoik na włosach. Uczuł łomot serca. Przyśpieszył kroku. Był już dosyć blisko, gdy ona obejrzała się nagle. Zrobiła ruch rękoma jakby się przed nim zasłaniając i uniosła się cała jakby do ucieczki. On podchodził patrząc na nią. Ramiona jej opadły, na twarz spłynął znowu rumieniec. Zebrzydowski był już przy niej. Chwycił jej obie ręce i zachwycone oczy wnurzył w błękit jej źrenic spłoszonych.
— Znalazłem ciebie! — rzekł głucho.
Załopotała rzęsami, usta jej drgnęły. Cała była jak struna, na której jego wzrok i uścisk jego rąk grał podniecającą oszalałą fugę. Wzruszenie i lęk zatamowały jej głos. Patrzała tylko na niego, jak urzeczona, jak by spadł na nią czar przedziwny i zamącił jej świadomość. A on pił urok jej oczów i ręce jej trzymał na swych piersiach.
— Ktoś ty? wizja czy zjawisko cudu naszego w puszczy na kresach? Odnalazłem cię dopiero teraz, po siedmiu latach, tajemnicza cyganko moja — mówił War stłumionym głosem.
Ona milczała. Usta jej rozchyliły się jakby miały wypowiedzieć jakieś słowo ważne, ale drgnęły tylko i zapłonęły gorącą krwią. Zebrzydowski patrzał na te usta świeże jak jagody, łakomie... łaskotliwie.
— Były moje, całowałem je — wyszeptał drżąc cały.
Dada szarpnęła się, przybladła. Zebrzydowski nie puścił jej rąk, ujął je mocniej jeszcze i z oczami w jej oczach spytał:
— Mów, kto jesteś?
— Nie jestem cyganką, nie jesteśmy w puszczy kresowej. Proszę niech mnie pan uwolni.
— Nie! muszę wiedzieć twoje imię i nazwisko.
— Poco?... zresztą pan słyszał. Ja zniknę z oczu pana dziś jeszcze i.. na zawsze.