Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/151

Ta strona została przepisana.

— Słuchaj no, Pawciu!
— Już! w ten moment. A łazienka już czeka.
Gdy War po śniadaniu wyszedł na ganek i naciągał rękawiczki reniferowe na delikatne ręce, uśmiechnął się rzewnie.
— Trzeba sobie ręce opalić jak Dada! I to moje cyganiątko było gajowym? Oryginalne!
Wskoczył na konia.
Złotogniady traken tańczył pod siodłem i żuł niecierpliwie wędzidło. Zebrzydowski w sportsmenskim wytwornym kostjumie normował gorączkę konia z flegmą umiejętnie i w krótkim galopie wyjechał za bramę. Minął szeroką aleję topolową, kłusował pomiędzy polami, na których szeregi pochylonych postaci pełły buraki. Czerwieniły się ubrania kobiet, głowy odwracały się w stronę drogi, skąd dochodził raźny tętent. Dziedzic zaciekawiał, był tu bowiem nader rzadkim gościem. Przed Warem rozciągały się pola, łany jego własne. Szmaragdowy jęczmień chylił się aksamitną gładzią, próbując się wykłaszać. Ciemno-zielone owsy rozciągały się kobiercem puszystym. Pszenice dostojne w swych ciężkich bardzo ciemnych piórach, zaczynały się już luzować, tryskając gdzie niegdzie pierwszym kłosem. Dalej falowały szeroko rozlewnie kłosiste żyta, obsypane gęsto płowemi trzęsieniami kwiatu, pokryte były jakby atłasową powłoką, gięły się w ciepłych powiewach i powstawały zgodną harmonją ruchu i kierunku. Do złudzenia podobne były z oddali do powierzchni morza, tą jednolitą falą gibką i rozhybotaną
Zebrzydowski patrzał na łany żyta swojego i oczy trochę zmrużył od blasku słońca i od radości widoku. Wstrzymał konia, jechał stępa i patrzał. Wtem na krańcu łanu zadymiło coś, podniósł się tuman jakby przezrocza płachta pyłu i gęstniał, uniósł się wysoko, hen, aż zakrył słoneczny blask. War zdziwił się, nie poznał narazie co to jest, ale wnet przyszło wspomnienie z Hłowatyna.
„Żyto kurzy“ — mówił stary rządca. — „Żyto plonuje“ — poprawiał ojciec Wara, tłomacząc mu to zjawisko przyrody.