Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/155

Ta strona została przepisana.

trochę. Przyszło mu na myśl, że trzebaby zbadać rachunki i kasę, co do której miał pewne wątpliwości, pamiętając coś nie coś, ile z niej czerpał przez ostatnie lata. Ale gdy wrócił do domu zajęło go znowu co innego.
Oglądał parkowe urządzenia, kwietniki, irytował się na ogrodnika za jego pomysły. Oranżerja go trochę pocieszyła, ale wszędzie sobie obiecywał mnóstwo inowacji i zmian.
Zwiedzał stajnie, pogrymasił trochę na konie cugowe, które nie zupełnie odpowiadały jego wymaganiom. Skrytykował żłoby za mało eleganckie i wogóle uznał stajnie w stosunku do hłowatyńskich za nędzne.
— Tu trzeba najpierw przerobić od rdzenia, a najlepiej zbudować nowe, dostarczę najpiękniejszych modeli — rzekł do administratora Daszkowskiego, który go oprowadzał, a który słysząc te projekty miał minę niewyraźną.
Wozownia i szorownia także nie zachwyciły Wara. Karety, powozy, trzeba odnowić, całe szczęście, że jest nowe auto. Szory stare!
— Szory są bardzo piękne, proszę pana i zbytek byłby, tembardziej...
— No, już mówię panu, że one mi nie dogadzają!
— Pan Kmietowicz jak tu był w jesieni zachwycał się niemi i czwórką także.
— A stadnina? Mówił mi kolega, że czwórka trakenów podobno bardzo piękna?
— Cztery klacze po Majestozie, złoto-gniade, sprzedałem w kwietniu z polecenia pańskiego z Warszawy.
— A, a prawda! A Majestozo?...
— Dziś pan na nim jeździł.
— A tak, tak! To ładny koń. Trochę zdarty.
— Mam na niego kupca, doskonale płaci. Przydałoby się, bo trzebaby ze dwie pary koni fornalskich dokupić. Stadniny na ten cel szkoda.
— My tu musimy panie dużo kupować, a nic nie sprzedawać.
Administrator popatrzał na Wara zdziwiony.