Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/167

Ta strona została przepisana.

ognionej wyobraźni Zebrzydowskiego postać Róży Krongoldówny i jej miljonów. Zadrżał.
Szarpnął konia cuglami, aż zwierzę jęknęło od okrutnego uderzenia wędzidłem i pognało dróżką leśną w popłochu, tuląc uszy i chrapiąc ze zmęczenia. Na polu War zdwoił pędu. Koń okapający pianą i jeździec, w którego duszy wrzał potok rozbieżnych myśli, pędzili tak bez tchu, jakby widmo nocne, niesione wichrem zatraty. Koń stękał niemal ludzką skargą, ale War bódł go ostrogami bezlitośnie, ogarnięty jakimś żywiołowem szaleństwem, gotów stratować i zniszczyć wszystko na swojej drodze.
Ranek był już i różowa jutrzenka wypłynęła na wschodnim krańcu nieba, barwiąc jaskrawym rumieńcem obłoki nocne i ziemię zaspaną, gdy Zebrzydowski wpadł na dziedziniec folwarczny. Fornale wyprowadzali konie do roboty. Stanęli zdumieni wyglądem wierzchowca i jeźdźca. Majestozo był pokryty kożuchem krwawej piany, miał zapadłe oczy, które powlekła sina plewka śmiertelnego zmęczenia. Nogi pod nim dygotały jak pręty trzcinowe. Zebrzydowski blady, z brwiami ściągniętemi, bez czapki, w sztylpach obłoconych doszczętnie, zeskoczył z siodła. Ktoś chwycił konia za uzdę. Zebrzydowski bez słowa skierował się w stronę bramy, wiodącej do dworu. Wtem jakiś krzyk, wołania i łomot.
Edward odwrócił się i zapytał z gniewem:
— Co tam się stało?
Jeden z fornali uchylił przed nim czapki i objaśnił z pewnem zakłopotaniem.
— A to koń padł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po południu tegoż dnia przed podjazdem dworu warczał cicho motor samochodu. Pawcio lokował walizy.
— Dokąd jedziemy? — spytał cicho szofer. Kamerdyner podniósł brwi do góry i wykonał dłońmi ruch niezdecydowany.
— Dowiemy się jak usłyszymy.
Na ganku Zebrzydowski mówił do administratora: