Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/169

Ta strona została przepisana.

— Nie mogę. Obiecałam Tereni opiekować się dziećmi, ale ty z nią jedź, War, bo istotnie zostawić jej samej nie można.
Edward spojrzał na Dadę uważnie, dotknęły go jej słowa.
— Nie jesteś zazdrosna?
— O Terenię? Byłabym naturalnie, gdyby ona mniej męża swego kochała. Ale ona jest teraz ani dla świata ani dla ludzi. Zresztą ufam ci.
Nagle zasłoniła sobie oczy.
— Wiesz, był tu wczoraj Jurek Strzełecki.
— Był? No... i co?
— Bo ja do niego napisałam szczerze zaraz po twoim odjeździe i on przyjechał wczoraj właśnie. Wyobraź sobie co za szczęście, że nie dziś. Przyjechał najętymi końmi ze stacji, gdy ja byłam z dziećmi w lesie. Terenia pierwsza mu opowiedziała wszystko i, jak to ona, anielska, jakoś go ułagodziła. Ona to tak potrafi! Ale pomimo to, gdy przyszłam, Boże, Boże co się działo! War nie krzyw się tak nieładnie! Taki masz złośliwy, szatański uśmiech. Dlaczego?
— No, chyba nie mogę się nad nim rozczulać i łzy ronić nad jego porażką. Współczuję mu jednakże.
— On współczucia nie potrzebuje!
— Oo! Tak? Bardzo żywo to powiedziałaś. Więc tembardziej.
— Źle mnie rozumiesz. Nie potrzebuje współczucia, nie zniósłby go, bo to człowiek silny i mocarny wolą swoją jak lew!
— Lew jest także żarłoczny i drapieżny, nie tylko mocarny.
— War! ja mówię poważnie i twoje żarty. O, jacy wy różni jesteście od siebie!
— Naturalnie! Mnie masz za wątłą antylopę, którąby ten lew pożarł na surowo i dlatego tak się ucieszyłaś, że nie przyjechałem wczoraj.
— Ze względu na Jurka, bo on, bo on w takiem podnieceniu... Ty znowu... a ja nie lubię i boję się scen.