Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/173

Ta strona została przepisana.

Po bardzo długiej chwili milczenia Edward ocknął się z zadumy i zajrzał w oczy narzeczonej uważnie i mocno. Zatrzepotała rzęsami, ukrywając swoje myśli nieszczęsne pod ich cieniem. A on spytał.
— Co ci jest, droga? Po raz pierwszy nie widzę w oczach twoich słońca, ale jakiś zmierzch niesamowity. Co to znaczy?
Młoda kobieta milczała.
— Dado, czy dotknęły cię moje słowa poprzednie?
— Dotknęły, to za mało, zabolały mnie bardzo. Bo jeśli ja wywołuję w tobie podobne refleksje, tedy widocznie jestem dla ciebie niczem.
— Jak możesz tak mówić! Czyż nie rozumiesz, że chodzi mi o ciebie, o twoje szczęście, o to, że chcę ciebie otoczyć...
— Wiem, zbytkiem i chodzi ci o moją oprawę. Ach, War, tak mówi każdy, komu tylko o siebie samego chodzi. Każdy egoista, każdy łowca posagowy mówi to samo, bo tym pięknym parawanem zasłania własne niedołęstwo życia, własny egoizm. Chodzi mu o siebie tylko, a chce wmówić, że o szczęście jego przyszłej żony. Ale musi natrafić na bardzo naiwną, któraby w to uwierzyła. Ja naiwna nie jestem i posagu nie mam, jestem biedna zupełnie i nie chcę twoich bogactw. Chcę ciebie, twojego serca, ale skoro ci ono nie wystarcza...
Głos jej załamał się, lecz zapanowała nad sobą.
— Skoro zaczynasz mieć takie wątpliwości i takie myśli przezemnie.
— Jakto przez ciebie, Dado, co ty mówisz? — wzburzył się Edward.
— Tak, przezemnie, bo jestem biedna, bo może jeszcze nieświadomie odczuwasz, że dzieje ci się jakaś krzywda! Majątek zrujnowałeś i zaręczyłeś się z biedną, podczas gdy ty potrzebujesz dla siebie miljonów by żyć... i miałeś te miljony otrzymać od Krongoldówny.
Zebrzydowski zerwał się z miejsca.
— Dado, jak mam to rozumieć?