Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/210

Ta strona została przepisana.

Obraz jej wrył mu się w pamięć z niesłychaną natarczywością. Rozpaloną wyobraźnią Edward widział przed sobą aksamitne oczy Olgi, podłużne, okolone czarem rzęs, pod łukami długich, wąskich brwi czarnych. Oczy te wabiły go i wołały ku sobie nieprzepartą siłą uroku.
Zebrzydowski, wracając od narzeczonej, widział te oczy przed sobą i nie bronił się przed ich pokusą.
W Bristolu Pawcio z tragiczną miną podał mu depeszę.
Zebrzydowski zły, odtrącił faworyta.
— Idź do djabła!
— Niechno jaśnie pan raczy depeszę przeczytać. Djabeł jest teraz u nas na codzień, ale licytacja Pochlebów to się pierwszy raz trafia.
— Co takiego?
Edward wziął papier, rozwinął. Zgniótł depeszę i cisnął ją na podłogę.
— Tego tylko brakowało!
Zaczął się śmiać długo, okropnie.
— No, Pawciuniu luby, nareszcie pójdziemy z torbami! Słyszysz? Powiedz mi teraz, kto ci pozwolił czytać depeszę?
— Nikt, ale że terminowa i z Pochlebów, więc przeczytałem. Oczekiwaliśmy pieniędzy, a tu raptem licytacja! Więc się strasznie zgryzłem...
— Darowuję ci winę, kiedyś taki czuły. Dawaj blankiety! pójdziesz z depeszami.
— A na jaśnie panu to nawet nie znać zgryzoty...
— Cóż ty chciałeś, abym był do ciebie podobny?
Zebrzydowski napisał depesze i oddał je kamerdynerowi.
— Ruszaj prędko!
— W ten moment! Oto, to! do pana Kmietowicza. Jaśnie pan to ma rozum. Ho, ho! A druga... hrabia Mohyński. Nie wiele pomoże, bo niema z czego, ale się naśmieje z nas to rzetelnie! Lepiej poradziłaby pani hrabina.
Pawcio wyszedł.
Zebrzydowski stanął przy oknie.