Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/219

Ta strona została przepisana.


Minęły dwa lata.
W dużym gabinecie we dworze w Kryszynie, siedziała Dada Turowa przy biurku, zarzuconem stosami papierów. Pisała.
Obok, w głębokim fotelu wnurzony, pan Kryszyński, dyktował jej jakiś urzędowy list. Był to człowiek już w wieku poważnym, białowłosy, o rozumnych oczach i siwych staropolskich wąsach. Ręka jego prawa, podtrzymywana czarnym temblakiem, spoczywała na oparciu fotela bezwładnie.
Głębokie oczy starego człowieka zatrzymywały się często z serdecznym wyrazem na postaci piszącej sekretarki. Dada była pochłonięta pracą. Z szerokiego, białego kołnierza wywiniętego na sukni, wychylała się jej smukła szyja i ładnie na niej osadzona główka. Ciemne, lśniące włosy, rozdzielone na przodzie, wiązały się na karku sutym węzłem. W wyrazistych brwiach, zagiętych w górę, znać było skupienie myśli, w błękitnych ocienionych oczach czaiło się zmęczenie, które widniało także na wdzięcznych ustach, lekko pobladłych.
Nareszcie pan Kryszyński skończywszy dyktowanie listu, rzekł z uśmiechem:
— Na dziś dosyć. Pani już jest zmęczona! Pracujemy bardzo długo. Niechże pani nie idzie już na te kursą do domu ludowego, lecz odpocznie. Do czego to podobne zamęczać się taki
Dada zaśmiała się swobodnie.
— Jestem zdrowa i silna, mogę, muszę i chcę pracować. Ale dziś kursów moich niema. Pani Kryszyńska ma wykład w świetlicy dla gospodyń i o pszczelarstwie, więc moich kursistów naturalnie zwolniłam.