Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/225

Ta strona została przepisana.

że mi pani poczyta trochę albo pogra, a tu znowu świetlica! Mnie się też coś należy.
— Teraz długie wieczory, jak wrócę, będę panu czytała i grała — rzekła Dada wesoło.
— A kiedyż pani odpocznie po pracach?
— Będzie i na to czas!
— A o wschodzie słońca znowu hajda na spacer ze zgrają psów.
Młoda kobieta strzepnęła rękoma po sukni i zawołała z brawurą i wdziękiem:
— Hajda! do lasu! na pola! W świat!
— A juści, psy ino czekają takiej uciechy, a od świtu skomlą pod pani oknem, a machają ogonami, a piszczą że i nie wyśpisz człowieku — zagderał Marcin, patrząc na Dadę radosnym wzrokiem.
— Oj młodość, młodość! Bodaj to! — śmiała się pani Kryszyńska. — Śniegu napadało dużo i wciąż pada, niechże pani jutro nie wstaje tak rano. Jest za chłodno, łatwo się przeziębić.
A Kryszyński rzekł z tajemniczym uśmiechem.
— Ej, pani Magdaleno, poskarżę się ja na panią przed Strzełeckim. Niech on tu przyjedzie i postrofuje przyjaciółkę za takie niesforne szafowanie własnemi siłami.
Wtem Marcin zerwał się od kominka i złapał się rękoma za głowę.
— O dla Boga, rety! a cóżem ja zrobił najlepszego!
— Co się stało? — spytali wszyscy troje.
— A toż telefonem podali z poczty telegram od pana Strzełeckiego, że raniutko jutro przyjeżdża.
Dada zapłonęła gwałtownym rumieńcem. Zdawało się, że w tym rumieńcu stanęła cała jak w pożodze ognistej.
Kryszyńscy patrzyli na nią z serdcznym uśmiechem. On zaś zwrócił się nagle do Marcina.
— A ty długi języku babski! ty dziadu obrzydły! nie mogłeś mnie samemu wiadomości tej udzielić?
Stary pan wyciągnął zdrową rękę do Dady.