Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/56

Ta strona została przepisana.

Dada grała ciągle. Czar przedziwny przykuwał tych ludzi do miejsc, nikt się nie chciał obudzić pierwszy z zaklętej dziedziny drogich wspomnień. Ale i ta minuta nadeszła. Zadźwięczało coś przed, domem i jednocześnie służąca oznajmiła gości. W parę godzin potem salon uchański zmienił swój wygląd. Blask lampy i gwar kilkunastu osób rozwiał nastrój poprzedni. W rozmowacn dominowały głosy dwuch panów: kresowca i koroniarza. Kołomyjski z Czymielskim po raz pierwszy zgadzali się z sobą, krytykując jednogłośnie Edwarda Zebrzydowskiego i jego zaręczyny z Krongoldówną. Cały salon rozbrzmiewał tą wieścią sensacyjną. Zdziwienie było ogólne i ogólna niechęć. Kołomyjski aż się trząsł ze zgrozy, wykrzykiwał, giestykułując z niezwykłem oburzeniem.
— Gdyby Jędrzej Zebrzydowski wstał z grobu i zobaczył co się święci, to... to... do tysiąca Lucyferów, wolałby się z powrotem do grobu położyć. Utrata Hłowatyna i Derbyszcz to furda, panie, wobec tego, co ten błazen zamierza. Jędrzej Zebrzydowski był wodzem obywatelstwa na kresach naszych. Niech mu Bóg da niebo i dał! co tu dużo gadać! Taki Zebrzydowski, patrjota, szczery Polak. On by...
— Dałby w skórę synalowi i basta i byłoby po zaręczynach i — wrzeszczał Czymielski.
Teresa śmiała się.
— Zechciejcie panowie zwrócić uwagę na to, że za życia ojca Edward nie postąpiłby tak. Dzisiaj zaręczył sie poprostu z desperacji, z powodów tylko materjalnych, ponieważ wyobraża sobie, że jest nędzarzem.
— Mając Pochleby? to próżniak, nie nędzarz! — krzyknął Czymielski. — Woli jeść kugiel na złotym półmisku, niż swój chleb na własnym zagonie. Że też matka pozwoliła mu na to!
Kołomyjski zaperzył się srodze.
— Matka? Toż kukła! do tysiąca Lucyferów! Kukła zwyczajna i papuga! W ustach zagraniczne makarony, co dwa słowa to parler français, a w głowie, panie, androny! Jej ewangielją to moda, stroje, rauty, bale, a pomimo to Jędrzeja trzymała za czub.