Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/66

Ta strona została przepisana.


Salony Krongoldów przepełniało towarzystwo złożone z finansjery przemysłowej elity i przemysłowych paskarzy, oraz ludzi wysokich sfer, którzy sami utraciwszy złoto, garnęli się pod jego blask. Blask ten roztaczał się tu obficie i aż raził oczy swą jaskrawością, umiejętnie reklamowaną. W przepychu mieszkania, w oświetleniu kryształowych lamp, w ciężkim majestacie obciążonych srebrem i masywną zastawą stołów, w całej tej pompie kapiącej złotem przesuwały się osoby wybornie dostosowane barokowym stylem do otoczenia. Na szyjach i ramionach kobiet migotały różnobarwne klejnoty oblepiające ciała niewieście tak solidnie, że zdawały się je obciągać swoją masą. Na gorsach męskich świeciły cenne spinki, na żołądkach rozpinały się grube jak powrozy dewizki, na palcach i w mankietach drogie kamienie. Wszędzie szyld bogactwa wrzeszczał tu swoje ogłoszenia i narzucał się natrętnie. Wśród tych żywych reklam panna Róża Krongoldówna chodziła promienna, piękna niby istotna reklama szczęścia. Strojna i wykwintna, była jednak także przeciążona perłami, a palce jej rzucały tęcze z pierścieni, wśród których brylant narzeczeński zajmował poślednie miejsce. W takim samym stosunku do towarzystwa czuł się i Zebrzydowski, jakkolwiek nie mógł uskarżać się na odosobnienie. Towarzyszyła mu przedewszystkiem narzeczona, co go trochę drażniło, otaczał go wyjątkowemi względami papa Krongold, co go gniewało, otaczali go honorami krewni Krongoldów i to doprowadzało go do wściekłości. War zmienił się w posąg, był zły i ponury. Elegancki w swym fraku ściągał na siebie oczy wszystkich obecnych. Widział to i rozróżniał poszczególny wyraz tych oczów, ale nie upajał się swojem powodzeniem. Gdy zauważył przepalające go spojrzenia