Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/70

Ta strona została przepisana.

War ujrzał przy sobie Kmietowicza. Kolega patrzał na niego uważnie.
— Cóż mnie tak... podziwiasz?
— Jestem ci wdzięczny żeś mnie wezwał na ten bal. Opłaciło się jechać z Sęcin.
— Cóż cię tak oczarowało?...
— Ty, War.
— Ja?... Czuje się jak pies na płocie, lepszego określenia nie znajduję.
— Właśnie widzę to i to mnie cieszy.
Zebrzydowski wzruszył ramionami, a Karol Kmietowicz mówił dalej.
— Zastanawiam się co robisz w tem towarzystwie.
— Chyba wiesz, że moja rola jest tu zupełnie wyraźnie zaznaczona.
— Może wyraźnie, ale nie jasno.
— Nie rozumiem takiej łamigłówki.
— Jesteś War ofiarą swego typu.
— Ofiarą...
— Powtarzam, swego typu! Wogóle popełniasz mnóstwo niekonsekwencji w stosunku do swojego ja. Lecz ta ostatnia fantazja, te zaręczyny twoje, są koroną wszystkich głupstw. I to ci jeszcze powiem, że nie chodzi tu o samą osobę panny Róży, lecz o środowisko, w ktorem się ona znajduje, a które jest nie dla ciebie. Sam o tem wiesz aż nadto dobrze.
— No ale co z tego?
— Bardzo wiele, bo gdy czujesz się już tu niedobrze, tedy jest nadzieja, że nie długo wytrwasz w tej roli i w tych ramach...
— I co wtedy?...
— Wtedy wrócisz do Pochlebów. Jest wiosna, roboty huk, a ty, gdy chcesz, posiadasz energję i potrafisz się zapalić, nawet do pracy.
— Nie teraz i nie w obecnych warunkach.
— Waśnie teraz, gdy się, mam nadzieję, ocknąłeś w tym salonie nouveauriche’ów, izraelitów i różnej zbieraniny powojennej sosjety, lecącej na blask złota, ale my obaj w tym gronie mamy miny, że tak powiem...