Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/73

Ta strona została przepisana.

Wypłynęli na salę i w takt melodji kołysali się sobie w ramionach, ona upojona, on na razie zimny, ale coraz bardziej podniecający się jej gorączką.
— Wah! Unosisz mnie w coś, w coś takiego.
— Nie kończ, bo lepiej nie analizować tego tańca.
— Dlaczego? — spytała głosem rozwlekłym.
— Bo wiesz, czem jest ten taniec?
— Marzeniem.
— Gorzej.
— Upojeniem.
— Gorzej.
— Ekstazą miłości?
— Gorzej.
— Ach, teraz ja mówię, nie kończ, Wah! Rozumiem i... dosyć! Do naszego saloniku! Tańczysz cudownie.
Gdy znowu znaleźli się w półmroku morelowej ampli, panna Róża przytuliła się do narzeczonego i szepnęła nieśmiało:
— Wah, kiedy nasz ślub?
— Kiedy zechcesz!
— Mówisz to tak bezbarwnie.
— Bo, powiedzmy sobie otwarcie, jaki może być nasz ślub?
Zebrzydowski spojrzał trochę twardo w oczy narzeczonej.
Ona stropiła się.
— Jakto jaki?
— No, czy mówimy szczerze, czy nie?
— Nie wiem, czy dobrze ciebie rozumiem? Chodzi ci zapewne o szczegóły zewnętrzne, o otoczenie, o akcesorja.
— Krótko mówiąc, ja muszę brać ślub w kościele.
— Musisz, czy chcesz?
— To już na jedno wychodzi. Zostaje kwestja druga do rozwikłania.
— Czy ja wezmę ślub w kościele. Czy tak? Wiesz przecie Wah, że jestem starozakonną. Ja mogę brać ślub tylko w synagodze.
— Zatem? — spytał sztywno.