Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/75

Ta strona została przepisana.

— Zbyt uciążliwe stawiasz warunki.
— Mówiłaś o zamianie obopólnych walorów?
Panna Róża podniosła dumnie głowę.
— Jeśli zaczniemy je licytować?
— Przez litość! może lepiej powiedzmy analizować! — zawołał War.
Krongoldówna sponsowiała.
War uśmiechnął się ironicznie.
— Radziłbym jednak dla wielu względów zaniechać analizy. Sądzę, że obejdziemy się bez niej wybornie. No, może już minęły chmury? Czy pani zechce oprzeć się na mojem ramieniu i przejść ze mną do bufetu? Tu zbyt duszno. Bzy dobre są w parku w noc księżycową, lecz tu dławią.
— I głuszą nawet moje perfumy, czy tak? — spytała panna z nadąsaniem.
Zebrzydowski uśmiechnął się.
— Rzeczywiście w atmosferze tak rozgrzanej.
— Z innych powodów niżby należało — dodała Róża tym samym tonem.
— Właśnie! W takiej atmosferze bzy więdną, a perfumy budzą pragnienia...
— Szampana — podchwyciła Róża.
War ucałował wesoło ręce narzeczonej.
— Dziś wyjątkowo intuicyjnie jestem odgadywany przez panią.
— Panią?
— Dotąd nie znalazłem odpowiedniego imienia.
— Miłość nie szuka imienia, bo ono się samo nasuwa osobie kochającej. Ale Wah jest wybredny, wiem coś o tem! Ach, znowu ta Klapsztejnówna! Czego ona od ciebie chce?
— Urocza dziewica! — sarknął War.
— Ona chce ciebie skokietować, wymalowała się jak klown w cyrku. Patrz, jakie usta.
— To zaczyna poważnie wchodzić w modę. Usteczka jak wielkanocna kraszanka. Nie winszuję temu, kogo pocałuje! O ile się nie przyklei, może zostać tatuowany w karminowe półksiężyce.