Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/77

Ta strona została przepisana.

— Doprawdy? Myślałem, że zaznały transportu i więzienia w pace.
— Hehe! Niech pan skosztuje. Ajej! delikatne jak pianka, jeszcze na nich drży fala, to są niewiniątka, a same w usta włażą.
— Spróbujmy tych niewiniątek — wołał War, zabierając się do ostryg.
— Pani pozwoli?
— Dziękuję, wolę mniej nieskalany kawior.
— Astrachański, świeżutki, prosto z morza Kaspijskiego, lub Wołgi — podchwycił Zebrzydowski tonem Krongolda — przyjechał tu razem z jesiotrem, z którego pochodzi.
— Tak, tak właśnie! — śmiał się Krongold dobrodusznie. — Jesiotr jest także i świeże sigi i łososie, różne ryby rosyjskie, których teraz w Warszawie trudno znaleźć. Ale ja umiem sobie poradzić, żeby zadowolnić kochanych gości moich. Panie Edwardzie kochany, a może świeżych smażonych rydzów. To jak na wiosnę lepsza nowalijka niż rzodkiewka. Rózieczko, ty pijesz czerwone? Czekaj! każ sobie nalać oryginalnego Burgunda!
Krongold zwrócił się impetycznie do strojnej damy brzęczącej klejnotami.
— Pani hrabina pozwoli może szampana? Nie? a prawda! Matio! Podać tu Lacrima Christi. Pani hrabina pija to wino, pamiętam! Łagodne, a delikatne, istny wdzięk niewieści. Miło mi usłużyć pani hrabinie. Majonezu czy tak?
Zebrzydowski spytał lokaja, który przed chwilą przynosił wino hrabinie.
— Jakie masz imię?
— Maciej, proszę jaśnie pana.
— Aha! No tak, i typ masz zupełnie swojski.
Panna Róża przysunęła się znowu do Edwarda.
— Czy pan widział już nasze nowe konie, karetę i powóz?
— Nie widziałem.